W latach 1933-1937 na Zaciszu (Lewinowie) przy ul. Reymonta (Przewoźników) mieszkała Józefa Radzymińska, autorka m.in. książki „Podróż do początku”. Jeden z rozdziałów poświęciła opisowi młodzieńczych lat, spędzonych na naszym osiedlu. W „Podróży do początku” przeczytamy o kolejce mareckiej, ulicy Reymonta, o życiu kulturalnym i działalności świetlicy Towarzystwa Oświaty Dorosłych, prowadzonej w jej domu, a także o Domu Kultury i „schamieniu” Zacisza po wojnie. Dowiemy się też, dlaczego Zaciszanie chodzili do teatrów… na pieszo. Informację o pisarce otrzymałem od pana Grzegorza Wdowiaka, Zaciszanina od pokoleń.
zdjęcie za: http://f.1944.pl/BiogramPhotos/e/3/0/e30b98b043d0bc02986ad24e9b149923.jpg
Józefa Radzymińska ps. Mieczysława, Mieczysława Ogińska (ur. 1 VI 1921 w Lesznowoli, zm. 3 IX 2002 w Warszawie) – poetka, powieściopisarka, tłumaczka, plutonowy podchorąży, żołnierz Armii Krajowej i Kadry Polski Niepodległej, więzień Pawiaka, powstaniec warszawski, jeniec wojenny, emigrant. Wydała ponad dwadzieścia książek (powieści, wspomnienia, monografie, poezje). W konspiracji działała od 1939. W 1943-1944 należała do redakcji pism „Kuźnia” i „Dźwigary”. W powstaniu warszawskim łączniczka batalionu „Iwo”. Była w niewoli jenieckiej w stalagu Oberlangen. Po wojnie pracowała w Polskim Czerwonym Krzyżu we Włoszech, następnie przebywała w Wielkiej Brytanii, w Argentynie (tam też była współzałożycielką Stowarzyszenia Literatów i Dziennikarzy Polskich) i w Buenos Aires. W 1962 powróciła do kraju i działała w Związku Literatów Polskich. Wielokrotnie odznaczana m.in. Medalem za Warszawę 1939-1945, Medalem Zwycięstwa i Wolności 1945, Krzyżem Armii Krajowej, Warszawskim Krzyżem Powstańczym, Krzyżem Partyzanckim, Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski. Spoczywa na Cmentarzu Bródnowskim (kw. 110H-II-31/32). (za: Wikipedia.pl,lubimyczytac.pl, powstanczebiogramy.pl).
Oto wybrane fragmenty powieści Józefy Radzymińskiej:
W VIII tomie moich Dzielników, pod datą 1 grudnia 1974 roku, zanotowałam: „Wczoraj zakończyła życie KOLEJKA MARECKA, jeżdżąca z Pragi do Radzymina od roku 1899. Wyparł ją i zastąpi teraz autobus. Jakże mi żal «ciuchci» drogiej… Ileż w jej wagonikach zostało z mych dziewczęcych lat, pierwszych flirtów, pierwszych niepokojów, wzlotów, startu do życia! Działo się to w latach 1933-1937, gdy mieszkaliśmy w Zaciszu, gdy chodziłam do gimnazjum Sióstr Zmartwychwstanek, a potem do «Współpracy» i zdałam maturę. Pamiętam doskonale pociągi o szóstej trzydzieści i o siódmej i moją małą rozpacz, gdy się czasem spóźniłam na ten wcześniejszy, i moje autentyczne łzy, gdy wagoniki odjeżdżały ze stacji, a ja zdyszana biegłam, nie mogąc dogonić… Żegnaj, ciuchcio, cząstko szczęśliwego dzieciństwa…” Tak, owa ciuchcia to istotnie mała cząstka mych szkolnych lat. W lecie 1933 roku pożegnaliśmy Malcanów i zamieszkaliśmy w Zaciszu, miejscowości położonej blisko ówczesnej granicy miasta Warszawy, przy szosie prowadzącej do Radzymina, pięknej, asfaltowej, świeżo wybudowanej, zwanej również Wileńską, bo wytyczała szlak do Wilna. W roku 1935 otrzymała ona nazwę: Szosa imienia Józefa Piłsudskiego. Maria rozpoczęła pracę nauczycielską w szkole na pobliskim Targówku i oświatową w Zaciszu, zakładając tu świetlicę Towarzystwa Oświaty Dorosłych. Świetlica i nasze mieszkanie mieściły się w domu kolejarza, Stanisława Strelau, przy ulicy zwanej aleją Reymonta, choć była właściwie małą drogą, biegnącą wzdłuż moczarów i sadzawek, znad których wzbijały się stada kąśliwych komarów. Komunikację Zacisza z Warszawą stanowiła owa kolejka Marecka, zwana samowarkiem lub ciuchcią, jadąca z szybkością, której dziś powstydziłby się biegacz. Śpiewano o niej popularną piosneczkę:
Od Targówka aż do Marek jedzie mały samowarek, za dwadzieścia pięć groszy można użyć rozkoszy! Leci, pędzi, parą dmucha, kręci się jak w smole mucha, nie minęło południe, ujechała wiorsty dwie!
Tą kolejką dojeżdżali uczniowie na Pragę, skąd tramwajami lub pieszo udawali się do szkół, co zajmowało około dwu godzin, trzeba więc było wstawać prawie o świcie. Dobrze pamiętam te uciążliwe, zwłaszcza w zimie, jazdy; rzadko się jednak zdarzało, bym spóźniła się do szkoły, choć na Żoliborz musiałam jeździć dwoma tramwajami.
(W świetlicy gościli) delegaci z Argentyny, wśród nich Stanisław Pyzik, meteorolog i wynalazca, działacz społeczny, prezes Związku Polaków w tym kraju. Stałam blisko przyglądając się rodakom, którzy z niekłamanym wzruszeniem i zachwytem opowiadali o wrażeniach z pobytu w Polsce. „Jak szybko odbudowała się z wojennych zniszczeń — mówili zdziwieni. — Ile nowych gmachów wzniesiono, ba, ile miast! To inny kraj niż ten, który zostawiliśmy!” Podobały im się nawet dwa pokoiki zaciszańskiej świetlicy z naftową lampą, nasz chór, zespół teatralny i taneczny, wszystko w kraju wydawało im się piękniejsze od tego, z czym stykali się w dalekim świecie!
Wykłady wraz z zajęciami praktycznymi odbywały się po lekcjach, trwając nieraz do godziny szesnastej, tak że przy mych dojazdach do Zacisza bywałam w domu późnym wieczorem. Podczas owych kursów sanitarnych zdarzyło mi się to, co zdarza się przeważnie dziewczętom oczarowanym mundurami. Stefan Czepurno, najmłodszy z trójki podchorążych, wesoły, sympatyczny i dowcipny, nawiązał ze mną bliższą znajomość, uroczy flirt. Często odprowadzał mnie po wykładach na Pragę, do stacji kolejki Mareckiej, ku zazdrości i podziwowi koleżanek. Niekiedy towarzyszył mi aż do Zacisza i spacerowaliśmy wtedy po małym lasku (prawdopodobnie okolice obecnej Szmaragdowej, Tużyckiej, Agatowej, Wolbromskiej- lasek na pn. od dworku Elsnera-przyp. red.) i łąkach.
Wszystko, czego nauczyłam się w międzyszkolnym zespole artystycznym, starałam się przekazać z kolei mniejszemu zespołowi, jaki wyłonił się z młodzieży uczęszczającej do świetlicy Towarzystwa Oświaty Dorosłych w Zaciszu. Ćwiczyłam więc z nimi mazura i poloneza, z zapałem i dużą inwencją przygotowywałam także występy na akademie patriotyczne i rocznice, odbywające się w miejscowej remizie strażackiej, inscenizując pieśni ludowe i żołnierskie. Mieszkańcy Zacisza przychodzili na te „przedstawienia teatralne” gromadnie. W drewnianej sali zawsze panował tłok, a na scenę nierzadko padały kwiaty, rzucane przez naszych entuzjastów i wielbicieli. Pamiętam szczególnie Święto Żołnierza w dniu 15 sierpnia w rocznicę bitwy pod Radzyminem, kiedy to obsypano nas kwiatami za inscenizację piosenek legionowych: O mój rozmarynie, Maszerują strzelcy i Wojenka, cudna pani.
Nasze występy inscenizacyjne urozmaicały też zabawy taneczne w remizie lub w większych salach, wynajmowanych w szkole czy w budynku gminnym na Targówku, mieszczącym się przy ulicy Tykocińskiej. Zachował się on do dziś i przypomina młodzieńcze zapały, artystyczne uniesienia. Jak wszechstronna była działalność Towarzystwa Oświaty Dorosłych, świadczyć może „Kronika świetlicy w Zaciszu”, rozpoczęta w listopadzie 1933 roku, a więc wkrótce po naszym przybyciu do tego osiedla i założeniu przez mą siostrę Marię Koła Młodzieży. Na jej pierwszej stronie widnieje fragment z Regulaminu Świetlic TOD: „Celem świetlicy jest zespolenie wszystkich uczestników w upodobaniu do rozrywek kulturalnych, w dążeniu do rozwijania swych umysłów i kształtowania swych uczuć obywatelskich.” Kronika, której każda strona ozdobiona jest rysunkami (wśród nich wiele szkiców i akwarel Halszki), zawiera obszerne opisy, a właściwie protokoły spotkań. Wypełniały je gry ruchowe, zawody tenisa stołowego „ping-ponga”, czytanie pism, „Głośna Gazeta”, prelekcje, dyskusje, obchody rocznicowe, uroczystości („andrzejki”, Opłatek), przyjęcia dla specjalnych gości (delegaci Polonii argentyńskiej, goście z Kanady, USA, Francji). Pod protokołami figurują podpisy uczestników, których liczba przekracza pięćdziesiąt osób. Często odwiedzają świetlicę działacze oświatowi, jak Stanisław Tazbir, Kazimierz Maj. Są w Kronice i moje zapisy. Oto w dniu 26 stycznia 1934 roku dziewczęcym pismem zanotowałam przebieg zebrania, podczas którego — „w związku z pracą rozpoczętą w środę z panem Tazbirem, a dotyczącą tematu «Polska Współczesna», z własnej ochoty zebrało się z panią Marią Radzymińską przy jednym stole wiele osób i wybierały piosenki ze śpiewnika, nadające się do przedstawienia — od rozbiorów Polski aż do odzyskania Niepodległości. Szczególnie interesowały obecnych pieśni z walk Legionów Dąbrowskiego o żołnierzu tułaczu, przez powstanie listopadowe i w strasznych warunkach toczone powstanie styczniowe.” Na dalszych stronach Kroniki znajduje się mój dłuższy elaborat pt. Nasze wycieczki do teatru, pisany w maju 1934 roku, z wyraźnym zacięciem do beletryzowania suchych protokołów. Odsłania on ciekawe i mogące dziś zdumiewać sprawy: oto teatr jest dla zaciszańskiej młodzieży luksusem, na który trudno się zdobyć przy ówczesnych cenach biletów, i aby zmniejszyć wydatki, wędruje się do teatru pięć kilometrów piechotą! Warto zapoznać się bliżej z owymi wycieczkami do teatru. Tak o tym pisałam:
„Raz w czasie wieczoru padło zdanie: «Gdybyśmy tak do teatru poszli». Zaczęliśmy niespokojnie spoglądać jedni na drugich. Przecież to luksus! Nie wszystkim pozwolą na to warunki materialne.” Ale rzucona myśl kiełkuje i miłośnicy sztuki dowiadują się o ceny biletów: najtańsze kosztują 1 złoty i 25 groszy. „Jest to suma bardzo poważna na nasze kieszenie, jeśli jeszcze doliczyć do tego 30 groszy na szatnię i 50 groszy tramwaj (bez kolejki, można dojść pieszo)” — stwierdzam, trzeźwo oceniając sytuację. Czytam teraz te słowa ze wzruszeniem. Zwłaszcza gdy pomyślę, że nie tak dawno młodzież, robotnicy, uczniowie otrzymywali często bezpłatne bilety do teatrów i opery, dowożeni tam specjalnymi autokarami. My z Zacisza szliśmy pieszo do Teatru Narodowego, gdzie właśnie 15 kwietnia 1934 roku wystawiano Marię Stuart. „O ósmej wieczorem jesteśmy w teatrze. Przed naszymi oczyma przesuwają się tragiczne dzieje szkockiej królowej Marii Stuart, uwięzionej i skazanej na śmierć przez żądną władzy Elżbietę, królową Anglii. Świetna gra artystów trzyma w napięciu widza.[…] Idąc do tramwaju przez trzy kilometry rozmawiamy o dawnych czasach i zwyczajach. Wszystkie te refleksje nasunęła nam dopiero co oglądana sztuka. Do Zacisza wróciliśmy o godzinie pierwszej w nocy. Mimo późnej pory czuliśmy się świetnie.” Dnia 25 kwietnia pan Tazbir zawiadomił nas, że będzie mógł postarać się o bilety na Ucieczkę, której premiera odbyła się w tych dniach w Narodowym.” Tym razem wyruszyła z Zacisza grupa ponad trzydziestu osób w dniu 1 maja. Do domu część uczestników wycieczki wróciła tramwajem, a część pieszo od samego Theatrum. Nogi trochę bolały, ale za to było przyjemnie…” Tu muszę stwierdzić, że gdyby nie ów zapis w Kronice świetlicy w Zaciszu, nie pamiętałabym o tych wycieczkach do „Theatrum”, świadczących jakże wymownie o ówczesnej młodzieży, której nie zrażały piesze marsze do źródeł wiedzy i zachwytu sztuką. Odbywało się to właśnie w dniu 1 maja, który wbrew temu, co głoszono w PRL o tamtych latach, był w Nie-podległej Polsce dla wielu ludzi świętem.
Ze wzruszeniem dotykam starych gazet. Te liczne tygodniki, zachowane w kufrze rodzinnym! Ileż tytułów, jaki piękny papier, jakie barwne ilustracje! „Wiarus”, „Morze”, „Skrzydła”, „Znak”, „Zwierciadło”, „Szkwał”, „Moja Przyjaciółka”, „Ogniwo”, „Młody Las”, „Rodzina Polska”, „Przysposobienie Rolnicze”, „Młoda Polska”, „Naokoło Świata”, „Głos Nauczycielski”, „Kobiety w Pracy”, „Przegląd Polsko-Węgierski”, „Światowid”, „Notre Pologne”, „L’Echo de Varsovie”, „Tęcza”, „La Tribune de Jeunes Generations”… Pochylam się nad kufrem, dotykam wzruszona tych pism, rozpoznaję karty tytułowe, rysunki, ilustracje, widziane w latach dzieciństwa. Niektóre z tych tygodników przychodziły także na adres świetlicy w Zaciszu. To ich wspólne czytanie i komentowanie było punktem porządku dziennego zebrań młodzieżowych, one stanowiły część źródeł do referatów, omawianych w Kronice: Książka jest skarbem, Życiorys Kościuszki, Województwa polskie, Idzie żołnierz borem, lasem… Jakże drogie są mi dziś te czasy, owe wieczory lektur, pilnego opracowywania referatów, oczarowania teatrem- luksusem, gdy 1 złoty 25 groszy na bilet stanowił dużą sumę i aby zmniejszyć wydatki, wędrowaliśmy pieszo pięć kilometrów do źródła zachwytu! (Dodajmy wszakże wyjaśnienie, że ówczesny złoty polski miał wartość wysoką, bowiem 1 dolar równał się 4 złote… Skarb niepodległego młodego państwa był pełny, a co ważniejsze — miał pokrycie w autentycznych złotych sztabach, co brzmi dziś jak bajka…).
W świetlicy zaciszańskiej mieliśmy także CHÓR, prowadzony przez przyjeżdżającego z Warszawy dyrygenta, Wacława Markiewicza. Próby chóru przy fisharmonii przyciągały coraz więcej młodzieży i wkrótce stały się wyczekiwaniem, najmilszym sposobem spędzania wieczorów. Praca to była poważna, połączona z lekcjami solfeżu, z przepisywaniem nut pieśni, rozpisanych na głosy. Zeszyty nutowe, jakie przechowały mi się z tamtego czasu, świadczą o nie byle jakiej pilności. Ileż tam pieśni! Podniosłe i strzeliste Niech orły w górę płyną, posuwisty Polonez towarzyski, romantyczne serenady, kujawiaki, mazury, a także modne tanga. Są też nuty operowych arii z Don Juana, Rigoletta i Orfeusza w piekle, są preludia Chopina i „Kurant” ze Strasznego dworu. Zwraca uwagę pilne stosowanie przy nutach włoskich terminów muzycznych: allegro, lento, vivo, moderato, tempo di Polacca. Wkrótce chór nasz rozpoczął występy nie tylko we własnym środowisku, lecz i na Świętach Oświatowych, organizowanych przez Towarzystwo Oświaty Dorosłych w terenie, wszędzie tam, gdzie były jego placówki. Repertuar chóru był ambitny. Uczyliśmy się utworów długich i trudnych, jak na przykład Wesele sieradzkie, będące rodzajem śpiewnej transpozycji całej obrzędowej uroczystości weselnej. Melodia miała partie solowe skoczne i rzewne, urokliwie oddające radość wesela i jednoczesny żal nowożeńców, szczególnie panny młodej. Śpiewałam w altach, miałam częste partie solowe, bo panu Markiewiczowi podobał się mój głos. Nazywał mnie Polną Różą. Pewnego wieczoru przyszłam na próbę w różowej sukience, a on spojrzawszy na mnie powiedział: — Wygląda pani jak polna róża…— i tak już zostało. — Polna Różo! Trzeba kształcić głos! — mówił. — Dlaczego pani nie uczęszcza do konserwatorium? Przy swoim słuchu i głosie mogłaby pani zrobić karierę! Z naszym pięknie opracowanym Weselem sieradzkim występowaliśmy na Świętach Oświatowych w Powsinie i w Pomiechówku. Święta takie były zjazdami młodzieży, zrzeszonej w różnych organizacjach, stanowiły przegląd dorobku artystycznego, kończyły się ogólną zabawą i pozostawiały niezapomniane wrażenia. Występy odbywały się przeważnie na wolnym powietrzu, w lesie, na polanach lub na drewnianych estradach, zbudowanych pośród drzew.
Nasze Koło Młodzieży w Zaciszu skupiało zarówno dziewczęta i chłopców chodzących do szkoły, jak i dorosłych, którzy pracowali już zawodowo. Wśród starszych szczególnym zamiłowaniem do pracy społecznej wyróżniali się Henryk i Wacław Czarnakowie, Zofia Nossarzewska, Julek Pawlak, Stanisław i Tadeusz Mackiewiczowie. Z młodszych czynnymi byli Henio Leszczyński (https://zaciszewarszawa.wordpress.com/2016/11/17/willa-leszczynowka/), Marysia Nossarzewska, Bolek Plaskota, bracia Szczęśniakowie. Julek Pawlak, zwany przez kolegów „gwiazdorem” dla swej nieprzeciętnej urody, niedawno wrócił z odbytej służby wojskowej w kompanii telegraficznej w Modlinie. W ciągu następnych lat wyjeżdżał w miesiącach letnich na ćwiczenia i manewry, skąd przysyłał mi długie, romantyczne listy. Odczytywałam je zaciekawiona, gdyż zawierały nieraz interesujące fragmenty wojskowego życia. W kilka lat potem Julek weźmie udział w wojnie prawdziwej. Nie wróci jednak z niej zaraz. Spędzi pięć lat w niewoli, skąd będzie mi przysyłał listy na blankietach „Kriegsgefangenenpost” ze Stalagu XI B i zdjęcia z przedstawień jenieckiego teatrzyku.
Poza pracami świetlicowymi i Świętami Oświatowymi Towarzystwo Oświaty Dorosłych urządzało wycieczki krajoznawcze i tak pewnego lata pojechaliśmy do Gdyni, która właśnie stawała się chlubą narodową.
W Zaciszu były jeziorka, las, boisko do siatkówki, interesujące spotkania w świetlicy, w bliskim sąsiedztwie duże lasy Ząbek, Drewnicy i Strugi, przeważnie więc wakacje spędzałam na miejscu, choć niekiedy wyjeżdżaliśmy całą rodziną gdzieś dalej od Warszawy.
Z czasem została redaktorem nowego pisma Związku — „Ugory”, które wydawała wspólnie z działaczem i poetą, Marianem Kubickim. Redakcja „Ugorów” mieściła się w naszym mieszkaniu i na ostatniej stronie czasopisma widniał adres: „Zacisze, aleja Reymonta, dom Strelau.” Kubicki przyjeżdżał często do Zacisza i nawet się z nim zaprzyjaźniłam. Pisywał dla mnie wierszyki i ofiarowywał mi książki. Na jednej z nich pt. Stefan Żeromski, duchowy wódz pokolenia podpisał się jako „Mój Rycerz”, a wierszyk zaczynający się od słów: „Mała dziewczynko z Zacisza, nie trzeba płakać nigdy”, zadedykował: „Mojej Królewnie, wierny paź, Marian Kubicki”. (…) Kubicki, znany potem poeta, działacz społeczny i poseł na Sejm, zachował dobrze w pamięci zaciszańskie czasy. Gdy w marcu 1969 roku znaleźliśmy się oboje w grupie literatów zaproszonych przez prezydium Rady Narodowej na spotkanie z architektami stolicy i objazd nowoczesnych obiektów miasta, wśród których figurował także Dom Kultury w Zaciszu, Kubicki podszedł do mnie wyraźnie uradowany: Jedziemy na twój Zacisz! — powiedział, bo tak właśnie nazywał tę miejscowość, włączoną dziś w obręb Warszawy. Jechaliśmy więc na Zacisz, a że nie byłam w nim od tamtych lat, rozglądałam się ciekawie. Mając w pamięci dawne osiedle, niczego nie poznawałam. Nie było już moczarów ani lasku, po którym spacerowałam z podchorążym Stefanem Czupurno, a potem z Julkiem Pawlakiem. Nie zachował się żaden ślad po zburzonym w czasie wojny starym dworku myśliwskim z napisem „Elsnerów”, należącym ongiś do nauczyciela Chopina, Józefa Elsnera. Nie było też malutkiego pokoiku stacji kolejki Mareckiej, gdzie chroniliśmy się przed mrozem w ciężkie zimy, czekając na samowarek. Naprzeciw stacyjki wznosił się okazały DOM KULTURY. W jego ładnie urządzonym wnętrzu mieściły się sale konferencyjne, biblioteka, pokoje biurowe, kawiarenka, sala gier, scena estradowa. Kierownictwo Domu Kultury przyjęło literatów lampką wina i kawą. Jedna z pracujących tu pań, ciekawie mi się przyglądająca, wydała mi się znajoma (Maria Cichosz- przyp. red.). Okazała się siostrą Henia Leszczyńskiego z dawnej świetlicy w domu kolejarza Strelau. Pamiętała dobrze całą moją rodzinę, wzruszyła się, z pośpiechem opowiadała mi dzieje Zacisza w czasie wojny i po niej: wielu spośród tamtej młodzieży zginęło podczas okupacji, także jej brat, Henio. Inni wyjechali na Ziemie Odzyskane, wśród nich Julek Pawlak, drudzy, jak Czarnakowie i Nossarzewscy, przenieśli się do Warszawy. Zostali tylko nieliczni. Ich dzieci czasem przychodzą do Domu Kultury, myśląc, że zawsze tu stał, że Zacisze zawsze wyglądało tak jak dziś. W dwa miesiące później otrzymałam zaproszenie na spotkanie autorskie w zaciszańskim Domu Kultury i udawałam się tam bardzo wzruszona, zważywszy dawne powiązania. Spotkała mnie tu jednak przykra niespodzianka: odbywały się właśnie konferencje przedwyborcze (zbliżały się wybory do Sejmu i Rad Narodowych) — i większość ludzi starszych musiała się na nie udać, młodzież zaś wolała grać w bilard, nie mogłam więc liczyć na frekwencję. Młodzieży nie obchodziły dawne mieszkanki Zacisza, powstańcy warszawscy, więźniowie Pawiaka i emigranci. Wielu młodzieńców przy stole bilardowym miało ruchy nieskoordynowane, twarze zaczerwienione, byli po prostu nietrzeźwi, wzbudzając niesmak i lęk, tak że mimo woli przychodziły mi na myśl fragmenty z „Odprawy posłów greckich” Jana Kochanowskiego o „młodzi wszetecznej”. Myślałam też o tym, jak zachowaliby się młodzi z tamtej przedwojennej, skromnej świetlicy, gdyby przyjechał do nich na spotkanie pisarz… Widziałam ich zaciekawione, młode oczy, patrzące zachłannie, z uszanowaniem i prawie ze czcią. Oczywiście teraz nikt nie wymagał czci, a tylko minimum grzeczności, o którą wszakże było coraz trudniej. I szło mi raczej o kontrast między młodymi mojego czasu a dzisiejszymi ich rówieśnikami. Tamci kochali niepodległą ojczyznę, gotowi do ofiar dla niej, ci zaś, z lat sześćdziesiątych, traktowali kraj obojętnie, jakby nie był ich własnym, co oczywiście nie było wyłącznie ich winą.
Być może nie wszyscy zresztą młodzi z Domu Kultury w Zaciszu byli tacy. Zorganizowano tu zespół muzyczny („Co Wy Na To”- przyp. red.), występujący kilka razy w telewizji, jego członkowie odznaczali się chęcią szerszego działania. Ale gdy oglądałam te występy, mające reprezentować „folklor warszawski”, odczuwałam tylko zażenowanie. Tamto, dawne, małe Zacisze, w którym mieszkałam cztery lata, niewiele miało wspólnego z tym dzisiejszym, włączonym do Warszawy, z Domem Kultury, w którym śpiewano tak liche piosneczki. Dlatego odjeżdżałam stamtąd z żalem w sercu, odczuwając silnie ten prosty, nie zawsze dostrzegany fakt, że wczoraj bywa często lepsze od dziś — nie tylko dlatego, że dotyczy nas młodych, z tkliwością wspominających wszelką dawność.
(Józefa Radzymińska, Podróż do początku, PIW 1998, s. 201-275).