Na szlaku mareckiej wąskotorówki

(wpis z 22.X.2014)

    Z okazji 40 rocznicy likwidacji Kolejki Mareckiej dodaję swój artykuł, opublikowany niegdyś w „Gazecie Zacisze”.

     Pierwszy- konny pociąg ruszył z warszawskiego Targówka do Marek 9 marca 1897 r. W 1899 r. konie zastąpiono parowozami, przedłużono linię do Radzymina i z Targówka do Stalowej, przecinając linie szerokotorowe. Prócz kolejki mareckiej istniały linie z Pl. Unii Lubelskiej do Konstancina przez Wilanów, ze Służewa do Piaseczna (z przedłużeniem do Grójca) i Góry Kalwarii, z Jabłonny wzdłuż ul. Modlińskiej do stacji Most (Kierbedzia) i dalej Grochowską- Mrówczą- Mozaikową do Otwocka i Karczewa. Poza tym jeździła kolej EKD do Grodziska i Milanówka. Kolejka marecka (6 kursów dziennie) przystawała na stacjach: Targówek, Zacisze, Drewnica, Marki, Pustelnik I, Pustelnik II, Rozciszewo, Struga, Słupno, Cmentarz Poległych, Leopoldynów. W 1902 r. zbudowano odnogę ze Strugi do Izabelina celem wywozu torfu i przyśpieszenia rozwoju letnisk (inicjatywa nieudana). W 1908 r. uruchomiono w niektóre dni kursy pospieszne do Strugi, które od 1938 r. obsługiwała motorowa „lukstorpeda”. W 1943 r. Niemcy doprowadzili kolejkę przez ul. Starzyńskiego i Zoo do stacji Most, w 1944 r. ze względu na bliskość frontu kursowała tylko po Markach. O kolejkach Warszawskich Kolei Dojazdowych pisze ich maszynista Symeon Surgiewicz:

„Mieszkańcy Targówka i okolic od początku obdarzali ciuchcię sentymentem. Stała się ona bohaterem wielu opowieści i piosenek, wśród których najpopularniejsza była przyśpiewka: OdTargówka aż do Marek zaiwania samowarek, a z Marek do Strugi zasuwa drugi…

Adam Grudziński — jeden z najstarszych pracowni­ków tej kolei — tak wspominał tamte lata:

Znajomi naraili mnie pracę na kolei Mareckiej, znajdującej się wówczas w rozbudowie pod zarządem niejakiego p. Dzierżanowskiego. W marcu 1899 r. zostałem przyjęty jako ślusarz z wystarczającą pensją 40 rubli do warsztatów w Drewnicy. Ówczesny kie­rownik warsztatów p. J. Buczyński, były maszynista, któ­ry potem przeszedł na linię Jabłonowską, pomagał mi w zdobywaniu praktyki warsztatowej. Lecz mnie pocią­gała bardziej służba mechaniczna na linii. Po kilku mie­siącach zostałem pomocnikiem maszynisty, a od 1908 r. prowadziłem sam parowozy. Były to parowozy dwu- i trzyosiowe produkcji Koppla, dobre maszyny o dziwacznych kominach stożkowych, ster­czących ostrzem w dół, a podstawą do góry. Pewnego ra­zu, gdy byłem jeszcze pomocnikiem, zdaje się w 1905 r., wywaliłem się na takim parowozie na popsutej zwrotnicy w Strudze. Najadłem się niemało strachu, ale ani ja, ani maszynista nie odnieśliśmy żadnych obrażeń.

W czasie wojny 1914—1918 byłem jako maszynista zwolniony ze służby wojskowej w armii rosyjskiej. Ustę­pujący Rosjanie zabrali jednak ze sobą wszystkie paro­wozy i co lepsze wagony. Niemcy po wejściu do Warsza­wy sprowadzili nowe parowozy typu Henscbla, 90-konne, silniejsze od poprzednich i przystępniejsze w obsłudze. Po wojnie uzupełniono tabor kilkoma parowozami typu Schwarzkopf i z polskiej fabryki w Chrzanowie.

W czasie wojny jeździliśmy nie tylko po linii Mareckiej, lecz także na prawo i lewo od tej linii, gdyż wojsko wybudowało ze Strugi odgałęzienia do Zegrza i Wawra, gdzie istniało połączenie z linią wąskotorową Otwocką. Linia wojenna krzyżowała się z linią Wileńską koło Zie­lonki i z linią Brzeską miedzy Kawęczynem a Remberto­wem, wreszcie na szosie do Miłosnej z linią Otwocka normalnotorową…”

Niemcy domagali się połączenia poligonu rembertowskiego z Zegrzem, gdyż znajdowały się tam magazyny wojskowe, koszary i obiekty forteczne, a ponadto zwożono stamtąd drzewo dla celów militarnych. Zarząd kolei mareckiej chętnie przystał na żądanie niemieckie, zwłaszcza że wojsko dostarczyło szyn. Dążenia Niemców pokrywały się z perspektywi­cznymi zamierzeniami właścicieli kolejki, którzy prag­nęli wydłużyć linię poprzez Zegrze aż do Serocka, a następnie Pułtuska. Przypuszczano, że Zegrze i Zegrzynek przeistoczą się w wielkie letniska nad Bugiem i Narwią, do których zaczną zjeżdżać warszawiacy, zaś Serock i Pułtusk jako ośrodki rolnicze potrzebują po­łączenia z Warszawą. Po 1918 roku kolej między Zegrzem i Wawrem stra­ciła znaczenie. Zegrze przestało być twierdzą, a linia normalnotorowa łącząca je z Legionowem całkowicie zapewniła dowóz potrzebnych towarów i ludzi.

Jeszcze w 1922 roku kursowała co niedziela para po­ciągów osobowych do Zegrza. Coraz wyraźniej jednak widać było, że kierunek ten jest nierentowny, wobec czego latem 1923 roku rozebrano to odgałęzienie, a plan budowy linii do Pułtuska poszedł w niepamięć.

Ciuchcie od pierwszych dni swego istnienia miały pracowity żywot. Na każdej linii pociągi osobowe kur­sowały kilka razy na dobę. Ceny biletów były zróżni­cowane w zależności od klasy przedziału. Gdy na przy­kład bilet w jedną stronę kosztował w klasie czwar­tej 40 kopiejek, w trzeciej — 50, to w drugiej — l ru­bel, a w pierwszej — l rubel i 50 kopiejek.

Ciuchcia od samego początku znalazła się w rękach dobrych fachowców. O pracę na niej zabiegało dzie­siątki pracowników z kolei szerokotorowej. Powodo­wali się różnymi względami, wśród których niebaga­telny był i ten, że kolejki stanowiły własność polską, a nie „rządową”, czyli carską. Dlatego wielu maszyni­stów, pomocników, konduktorów z Kolei Nadwiślań­skiej czy Warszawsko-Wiedeńskiej szukało na ciuchci schronienia. Ten proces trwał nieustannie. Nasilił się zwłaszcza po 1905 roku, kiedy wielu rewolucyjnych działaczy kolejarskich, w obawie przed zesłaniem czy innymi represjami, tu właśnie rozpoczęło pracę. Warto bowiem podkreślić, że na kolejkach nie było poste­runków żandarmerii carskiej, tak zwanej ochrany, dzięki czemu istniała swoboda działania społecznego i politycznego(…).

Ciuchcia przyczyniła się do gwałtownego rozwoju Warszawy. Jej wagonami zaczęto bowiem zwozić ogromne ilości cegły z ce­gielni ( przy torze kolejki radzymińskiej było ich 16). Kolejki znacznie zaktywizowały podwarszawskie re­jony. Jak grzyby po deszczu zaczęły powstawać wzdłuż szlaków kolejkowych nowe osiedla i zabudowania.

Przewodnik po Warszawie z 1912 roku słusznie pod­kreślał: „W ostatnich czasach okolice Warszawy pod­noszą się niewątpliwie, zyskują wygląd jakiś bardziej europejski, stało się to zaś dzięki temu, że powstały kolejki podjazdowe, ułatwiające ogromnie stosunki mieszkańców okolicznych z ludnością wielkomiejską”.

Kolejki w czasach swej młodości były prawdziwym cudem techniki. W porównaniu z konnymi tramwaja­mi w mieście czy też omnibusami rozwijały zawrotną szybkość. Zabierały też nieograniczoną, zdawało się, ilość pasażerów. Faktycznie ich pojemności nigdy nie ustalono, zawsze bowiem zabierały tylu pasażerów, ilu było na stacji. Jeździło to bractwo na dachach, brekach, przyczepiało się do okien… Wystarczyło posta­wić tylko gdzieś nogę, złapać się jedną ręką za poręcz i ciuchcia wiozła.

Kolejki miały i tę przewagę nad innymi ówczesnymi środkami lokomocji, że gwizdały, syczały, dymiły, wpro­wadzając w podstołeczny, sielski pejzaż swoisty ruch, ożywienie. Na parę kilometrów słychać było ciuchcię. Chodziła ona na ogół regularnie, wobec czego okolicz­ni mieszkańcy nie musieli posiadać zegarków. Wszyscy wiedzieli, że to idzie pociąg o pierwszej dwadzieścia w południe czy o piątej trzydzieści rano.

Były też, o czym wie każdy stary warszawiak, środ­kiem komunikacji, którym najdalej można było wyje­chać na niedzielny wypoczynek do Buchnika, Strugi czy Świdra. Ach, co to były za wyprawy. Rozśpiewa­ny, grający pociąg wiózł tysiące mieszczuchów na zie­loną trawkę. Najpiękniej wyglądały tak zwane letnie wagony, bez bocznych ścian. Świątecznie, kolorowo ubrani warszawiacy przypominali w nich bukiety kwiatów w wazonie. Zachowywali się tyleż wesoło co i niesfornie, zrywając po drodze gałęzie bzu lub jaśmi­nu, które omiatały wagony. Każdemu takiemu pocią­gowi towarzyszyły tabuny cyklistów. Szosy w tam­tych czasach były prawie puste, więc amatorzy jazdy na welocypedach mogli sobie używać do woli.

W Zielone Świątki cały pociąg był umajony ziele­nią, od lokomotywy do ostatniego wagonu. A lany po­niedziałek? Nie było takiej remizy strażackiej, która by nie uraczyła pasażerów ciuchci wodą. Najlepsi byli w tej konkurencji strażacy z Marek. Podróżni nie po­zostawali dłużni, tyle że z mniej pomyślnym skut­kiem. Swojska była ciuchcia.”

      Wspomina Zbigniew Paciorek: „W okresie okupacji kolej marecka stanowiła podstawowy środek transportu dla ludzi zatrudnionych w warszawskich fabrykach i warszta­tach. Codziennie przewoziła tysiące pa­sażerów i tony towarów. Dzięki niej za­opatrywano w żywność mieszkańców stolicy, przemycano nielegalną prasę, broń i amunicję.

Tak opisuje rolę kolejki i kolejarzy w okresie okupacji Jerzy Lewicki, autor Kroniki Marek: „Kolejarze, jako jedni z pierwszych stanęli do walki z okupan­tem i zaczęli współpracować zruchem oporu. Maszyniści, konduktorzy, cała obsługa kolejki i warsztatów napra­wczych byli w zmowie z pasażerami, szmuglerami i żołnierzami podziemia. Opracowany został system sygnaliza­cyjny na całej trasie. Maszyniści, obser­wujący pilnie wszystko, co się działo na warszawskiej szosie, dawali umówione sygnały gwizdem o grożącym niebez­pieczeństwie, o blokadzie na drodze, o niemieckich patrolach i w odpowied­nim momencie zwalniali bieg pociągu, aby umożliwić ucieczkę zagrożonym lu­dziom. To samo robiła służba kolejowa, ostrzegając przed żandarmami. Fachow­cy z kolejowych warsztatów  napra­wczych urządzali skrytki na nielegalny towar, przerabiając nawet tendry na wo­dę w parowozach w ten sposób, że wsta­wiali podwójne dno i to w sposób lak niewidoczny,  że  Niemcy   nigdy   nie wpadli na trop tak przemyślnego urzą­dzenia. Często przewożono „trefny” to­war pod węglem”. Prowadzonotakże różne formy małego sabotażu np. „spalanie” jak największych ilości węgla. Niemcy bo­wiem wstrzymywali dostawy opału dla mieszkańców Warszawy. Trzeba było więc zorganizować zaopatrzenie ludno­ści w węgiel nielegalną drogą. Jedną z form małego sabotażu była też kilka­krotna jazda za okazaniem jednego i te­go samego biletu. Jak wspomina jeden z pracowników

kolejki nigdy przedtem i  potem nie istniała taka solidarność za­łogi jak właśnie wówczas, kiedy poczucie odpowiedzialności za warsztat pracy, za kolegę przybrało tak piękną i szla­chetną postać.

 W latach 50-tych przyszły  nowe  parowozy  i  wagony, zwiększyła się też prędkość „ciuchci” a liczącą  25 km trasę z Warszawy do Radzymina pokonywała w 70 minut. W dalszym ciągu chodziła zwykle bardzo re­gularnie (pomijając śnieżne zimy, kiedy na kilka godzin wypadała z kursu- były  problemy z podjazdem na „przełęcz” między wydmami w Strudze albo niemożliwe do przebicia zaspy- T.D.) prze­wożąc 15 tys. pasażerów dziennie. Zmarły kilkanaście lat temu znany i lubiany felietonista warszawski Stefan Wiechecki- Wiech tak pisał o kolejce:

Niejeden warszawiak w nieszczęście przez te ciuchcie popadał, jak w niedzielny wie­czór z majówki do Warszawy wracał. Zaczynało to się, w ten sposób, że w wagonach był tłok niemożebny, niesamowity i na stopniach się zasuwało. Niech się tylko na takim stopniu męż­czyzna w wieku matrymonialnym pokazał, zaraz była koło niego jakaś blondyneczka, jakaś laleczka z bukietem bzu i do tej pory ze strachu krzyczała, aż przez swa grzeczność brał ją za prawą krzyżową, żeby nie zleciała. Potem ona mu bukiet do nosa przystawiała… i był już gotowy. A już całkiem nogami właził do piekła, kiedy go piersiami za mocno nacisnęła. Niebezpieczna to lokomotywa… siadał człowiek na godzinę, a leżał na cale życie…! Ale mimo to musiem wdzięczność do niej od czuwać oraz dziękować, że ciuchcia tyle lat turystyczno-matrymonialne obsługę Warszawy uskuteczniała. Dzisiaj to już do historycznej przeszłości i do wspomnień należy. A szkoda, bo muszę przyznać, że między innymi cierpieniami i jak również przy pomo­cy bzu i pierwszej krzyżowej zostałem zmuszony na nieszczęśliwego małżonka.”

Niżej podpisany (J. Lewicki) także jeździł kolejką. Żeby zdążyć do szkoły na godz. 8.00 musiałem „złapać” ciuchcię, która odchodziła o godz. 6 ze stacji Marki. Zwykle po­dróżowałem w ostatnim wagonie, który przeważnie miast wybite szyby i powy­kręcane żarówki. Jako, że miesiącach je­sienno-zimowych o tej godzinie pano­wał mrok, ludzie oświetlali przedział świeczkami. Dojeżdżała tym „pocią­giem” do pracy grupa chłopo-robotni­ków z okolicznych wiosek. Byli to na­miętni gracze karciani. Grali w pokera lub durnia. Karty przez nich używane były tak sfatygowane, że swoją grubo­ścią kilkakrotnie przewyższały nowe. Tak pochyleni nad stolikiem, na którym stała zapalona świeczka, z kartami w rę­ku, a każdy z graczy miał na głowie be­recik z „antenką”. Nad nimi pochylone grono gapić w-pasażerów. Wszystko to tworzyło niesamowitą, prawie nierealną scenerię. Pamiętam, że w czasie tej po­dróży jeden z grających wygrał 5 zł.

W miarę rozwoju komunikacji au­tobusowej i samochodowej kolej wą­skotorowa tuż na peryferiach stolicy stawała się anachronizmem, a mieszkań­cy zaczęli domagać się od władz bar­dziej nowoczesnej i szybszej komunika­cji. O decyzji likwidacji kolejki mareckiej zdecydowała też budowa wielu do­mów jednorodzinnych na trasie Warsza­wa – Radzymin oraz planowana rozbu­dowa i poszerzenie drogi Warszawa-Białystok.

l września 1974 r. o godz. 21 ko­lejka marecka ruszyła w swój ostatni kurs z Radzymina do Warszawy, żegna­na na całej trasie przez tysiące ludzi owacjami i kwiatami. Była też orkiestra dęta, wyły syreny strażackie, gwizdała ciuchcia. Wszystkie wagony byty wy­pełnione do ostatniego miejsca, wielu jechało na stopniach. Tym razem pasa­żerowie na gapę nic musieli obawiać się kontroli – biletów nie sprzedawano.

Dzięki wprowadzeniu komunikacji autobusowej czas przejazdu z Radzymi­na do Warszawy skrócił się o około 30 minut, poprawił się nieco komfort po­dróżowania. A jednak trochę żal.”

Dodaj komentarz